Wiem, że ostatnio na moim blogu jest dosyć sporo postów o John’ie Newman’ie i możecie się trochę nudzić, ale cóż. Jakoś niestety musiało t wyjść. Tą recenzję miałam napisać już daaaaawno temu, ale stwierdziłam, że przyjdzie na nią jeszcze czas. I oto właśnie nadszedł. Naładowana szczęściem po mini imprezie z Brytyjczykiem naszła mnie inspiracja. I to dosyć spora. Parę dni temu, od daty publikacji tego postu, miałam okazję być na spotkaniu dla fanów w jednym z Londyńskich pub’ów, gdzie John napisał pierwszą piosenkę na swój debiutancki album. Dane mi było z nim porozmawiać i napić się piwa. Ba! Nawet spytał się na scenie, którą piosenkę ma dla mnie zaśpiewać. Kiedy odpowiedziałam, że Killing Me to stwierdził, że jest pijany i nie pamięta tekstu. Było bardzo zabawnie. Kto czytał moją relację z jego ostatniego koncertu w Londynie, wie że wspomniałam, że bije od niego czysta energia. Fantastyczny facet z humorem i świetnym wokalem. Nawet jeśli za dużo tego wieczora wypił to zaśpiewał wspaniale. To przeżycie sprawiło, że znów wzięłam kartkę papieru i długopis, i zaczęłam pisać.
Patrząc wstecz zastanawiam się co sprawiło, że sięgnęłam kiedyś po Tribute. Przecież wprost nie znosiłam jego wydanych wtedy hitów. I czasem to mnie dziwi. Przyznam szczerze, że jego wokal strasznie mnie w tamtych czasach denerwował. A jednak puściłam sobie tą płytę. I wpadłam w ten huragan. Kompletnie.